Archiwum październik 2019


Hiszpania - Costa Brava w czerwcu 2013
Autor: lines | Kategorie: podróże 
Tagi: hiszpania   czerwiec   costa brava  
25 października 2019, 15:21

   Termin wyjazdu - druga połowa czerwca 2013 r. Przelot 4 osób liniami Ryanair w jedną stronę 1000 zł. razem z jednym bagażem rejestrowanym. Powrót LOT-em za 2000 zł., ale mogliśmy mieć 4 bagaże w luku. Wyjechaliśmy z jednym bagażem a  wracaliśmy z trzema. W Hiszpanii dokupiliśmy jeszcze jedną walizkę i wózek dla czterolatka. Nie zabraliśmy naszego wózka ze sobą i na miejscu okazało się, że do miasta, sklepu, czy na plażę jest spory kawałek drogi, a mały nie bardzo ma chęć chodzić. 

   Najpierw przylecieliśmy do Barcelony, zakwaterowaliśmy się w hotelu i poszliśmy podziwiać to miasto. Ponieważ to Hiszpania to koniecznie musieliśmy spróbować paelli. Znaleźliśmy restaurację a właściwie to ona znalazła nas. Przed restauracją stała naganiaczka - Polka i jak usłyszała, że mówimy po Polsku zaprosiła nas do środka. Mały dostał fileta z kurczaka i frytki i był zadowolony, a my zamówiliśmy jakieś tapas, paelle, czarny ryż i coś do picia. Za dużo tego było, bardzo było mi tego wszystkiego szkoda, ale nie daliśmy rady wszystkiego zjeść. Zdjęcie nie wyszło zbyt pięknie, lecz paella naprawdę była pyszna.

    Potem był spacer Ramblą i powrót do hotelu, który nazywał się Peninsular. Hotel praktycznie przy samej Rambli, sam w sobie  taki dla mało wymagających, akurat na jedną noc. My byliśmy tam dwie noce, mieliśmy też śniadania wliczone w cenę, więc ogólnie nie było źle. Tylko do jednego nie mogłam się tu przyzwyczaić. Ta część miasta nigdy nie śpi, cały czas pod oknami przechodziły jakieś tłumy i było dość głośno.

   Po śniadaniu poszliśmy do Parku Guell, poniżej widok z tego parku. Właściwie to pojechaliśmy, opłaca się kupować bilety na komunikację miejską na 10 przejazdów. Kasuje się wtedy tyle razy ten bilet ile podróżuje osób.

    Park jest niesamowity, czułam się jak w bajce. 

 

    Potem obiad gdzieś na mieście i spacer Ramblą. Na Rambli jest dużo restauracji, ale jest dość drogo.

    Kolejny dzień to wymeldowanie z hotelu i przejazd wygodnym i niedrogim pociągiem do Girony. Potem z Girony autobusem pojechaliśmy do miejscowości L'Estartit, gdzie mieliśmy zarezerwowany domek z Vacansoleil na campingu Castel Montgri https://www.vacansoleil.pl/camping/hiszpania/costa-brava/lestartit/camping-castell-montgri-2100037/ . Za dwa tygodnie w drugiej połowie czerwca zapłaciłam ok. 2800 zł. Trzeba było zostawić kaucję, ale zwracali ją jak się dobrze posprzatało domek przed wyjazdem.

   Okolice L'Estartit.

    Plaża piękna, morze piękne, ale akurat był najzimniejszy czerwiec od wielu lat i temperatura wody nie była zachwycająca. Jak dla mnie to była za zimna, wolałam kąpiel w basenie na terenie campingu, woda trochę była cieplejsza.

 

        L'Estartit to małe miasteczko, głównie z restauracjami, sklepami, małym portem i promenadą.

   W drodze na plażę z campingu można wstąpić do supermaketu, a idąc w drugą stronę trafi sie do Lidla.

 

   Z ciekawostek - tafiliśmy tutaj na jakiś zlot samochodów.

   Camping ma trzy baseny, ale o ile dobrze pamiętam to ten z wodospadem nie był początkowo dostępny, a jak już go otworzyli to wszyscy mówili, że woda tam jest zimna, w końcu nie skorzystałam.

   Sklepik na terenie campingu.

   Bezpłatny transport na plażę był dostępny dopiero w drugim tygodniu naszego pobytu. 

   Poniżej nasi goście.

   Wykupiliśmy sobie jedną wycieczkę. Łódź miała szklane okienka pod pokładem, ale ja właściwie niewiele co przez nie widziałam. Podzielili nas na trzy grupy i każda schodziła na dół po kolei. Widoki na górze były zdecydowanie lepsze. 

 

 

     Dwa razy byliśmy w uroczym miasteczku Torroella de Montgri. Dzieciaki były zachwycone, był jakiś festiwal komiksów i latały po sklepach i zbierały różne rzeczy z tym związane, np. naklejki. 

 

 

 

    Poniżej zdjęcia z Girony, to niestety już nasza droga powrotna.

 

   Zostaliśmy jeszcze jedną noc w Barcelonie, chcieliśmy jeszcze zobaczyć słynną Sagradę Familia.

    Poniżej widok z hotelowego balkonu. W pierwszej chwili pomyślałam, że to kościół, a to podobno był szpital.

    Hotel był bardzo blisko Sagrady.

 

   Piękna, ale jeszcze niedokończona. Przyjedziemy kiedyś jeszcze jak już zbudują do końca.

 

   Zdjęcie linii metra, może Warszawa kiedyś też się doczeka.

   Rano pakowanie, wymeldowanie, przejazd na lotnisko i pierwszy wyjazd do Hiszpanii za nami.

Zakynthos z Rainbow - 2014 rok
Autor: lines | Kategorie: podróże 
Tagi: rainbow   wyspa   grecja   zakyntos  
24 października 2019, 15:04

   Tym razem dwa tygodnie wakacji, o ile dobrze pamiętam w drrugiej połowie lipca. Było bardzo ciepło a woda po prostu bajka. Trochę tu ten wpis nie pasuje, ale w końcu to sami sobie zorganizowaliśmy wakacje w biurze podróży. Zapłaciłam ok. 7000 zł. za pobyt 15 dniowy, za trzy osoby dorosłe i dziecko. Nie mieliśmy wyżywienia ale w hotelu kali pigi & danny s studio nie było to dużym problemem. W barze przy basenie były naprawdę niedrogie dania, tylko trochę takie fast food. Czasami chodziliśmy do innych restauracji a czasami coś sobie gotowaliśmy. Śniadania i kolacje jedliśmy najczęściej na balkonie naszego pokoju, z takim oto widokiem.

   Pierwszego dnia po przyjeździe spadł sobie deszcz, już myślałam, że trafiliśmy na porę deszczową, ale na szczęście okazało się, że nie. Deszcz popadał ze dwie godzinki i wyszło piękne słońce. 

   Jak słońce to oczywiście plaża, tylko przy temperaturach sięgających 38 stopni w cieniu warto zadbać o parasole. 

   Mieliśmy cały czas bardzo gorąco ale nie korzystaliśmy wcale z klimatyzacji. Była dodatkowo płatna i naprawdę nie była nam aż tak bardzo potrzebna. W dzień moczyliśmy się w basenach i w morzu a spacerowaliśmy wieczorem. Wieczorem też miało się większą ochotę na bardziej konkretne dania, albo napoje, tak więc siedziało się w różnych knajpkach.

   Na zdjęciu niżej widok z baru prowadzonego przez Greka i Czeszkę.

   

   Hotel składał się z dwóch części, jedna była zamieszkała przez Polaków a druga przez Anglików. Każda część miała swój basen, ale nikt nie przestrzegał rejonizacji. Dość mocno wkurzające było jak Anglicy z samego rana rzucali ręczniki na leżaki przy basenie, a przychodzili później. Zresztą siedzieli przy tych basenach prawie cały dzień. Na zdjęciu poniżej basen po stronie Anglików.   

   Jak już zaczęło się nudzić plażowanie i siedzenie w basenie wyruszyliśmy sobie na rejs. Wycieczkę wykupiliśmy u Polki chyba Sylwii, jak się będzie szło ulicą ze sklepami i barami to na pewno się na nią trafi, o ile jeszcze pracuje. Jedno jest pewne, bilety na ulicy są tańsze niż u rezydentów. Rejs miał być głównie na jedną z najbardziej znanych plaż na świecie, ale połączony z pływaniem w morzu (dobrze mieć strój kąpielowy), oglądaniem wód śmierdzących siarką ale w pięknych kolorach i oglądaniem jaskiń, nawet niewielkim wpłynięciem do jednej. Poniżej słynna Zatoka Wraku i sam wrak we własnej osobie. Z dołu nie wygląda już tak fajnie jak z góry, zardzewiały, powyginany i porysowany. 

   Najbardziej zaskoczyły mnie kamyki na plaży, kiedyś myślałam, że tutaj jest biały piasek, a to raczej był żwirek, ale jaki ładny. 

   Drugie zaskoczenie to brak tłumów na plaży, a w chwilę potem takie oto obrazki.

   Popłynęliśmy dalej podziwiając widoki i niesamowite kolory wody.

   Chociaż sama wyspa jest mała i nie ma na niej zbyt wiele zabytków (prawie wszystko zniszczyło trzęsienie ziemi w 1953 r.) to warto wypozyczyć samochód i trochę sobie pozwiedzać. My wypozyczyliśmy tylko na jeden dzień i to trochę mało, aby wszystko co ciekawsze zobaczyć.

   Najpierw pojechaliśmy do Laganas. Na zdjęciu poniżej jest urocza wysepka połączona drewnianym mostkiem, ale jak się dojdzie na samą wyspę czar pryska, okazuje się, że można wejść do jakiegoś baru, a za to wejście płaci się z góry określoną kwotę. Mozna wtedy jeść, pić i podziwiać widoki, ale my zrezygnowaliśmy. Czekała na nas jeszcze stolica wyspy.

   W samym mieście Zakynthos nie ma zbyt wiele atrakcji do oglądania. Mieliśmy też problem z zaparkowaniem samochodu, uliczki wąskie i miejs parkingowych jak na lekarstwo. Na dodatek towarzyszył nam upał, w mieście bardziej dokuczliwy niż na plaży. Dlatego może niewiele pamiętam z tej wyprawy.

    Największe wrażenie wywarła na mnie Katedra św. Dionizosa, przepiękna na zewnątrz jak i w środku. Jakimś cudem nie zniszcyło ją trzęsienie ziemi. Ja miałam krótkie spodenki i dostałam od Pana przy wejściu chustę, z której zrobiłam sobie długą spódnicę. Kto miał odkryte ramiona też dostawał chustę aby je zakryć. Każdy to szanował, brał chustę i wchodził do środka.

   Na koniec pooglądaliśmy jeszcze port i handelek świeżą rybką prosto z chodnika i wykorzystaliśmy samochody, aby jeszcze zrobić tańsze zakupy w Lidlu.

   Na koniec trochę fauny i flory.

   Nie chciałabym nadepnąć na takiego gościa.

   Nie zjedliśmy ich, zielone były.

 Ostatniego dnia podjechał po nas autokar na lotnisko, ruszył i zaraz się zepsuł, już byliśmy przygotowani na zostanie na wyspie na zawsze, ale przysłali po nas drugi autokar i zdążyliśy na lotnisko. Żegnajcie na razie sałatki greckie, jeszcze do was wrócę. 

 

Teneryfa w lutym - lato w zimie 2015
Autor: lines | Kategorie: podróże 
Tagi: luty   teneryfa   temperatury   ciepło   lato  
22 października 2019, 14:06

   Pomysł padł i lecimy, już nawet kawałek Teneryfy widać.

   Połowa lutego i taki widok z tarasu. Poza tym ciepło, zamieniliśmy zimowe kurtki na koszulki z krótkim rękawem i krótkie spodenki.

Sam wyjazd kupiony w opcji Last Minute, po raz pierwszy kupiłam cały pakiet na dwa dni przed odlotem. Za trzy osoby dorosłe i dziecko zapłaciłam niecałe 5.000 zł w Coral Travel (Wezyr). Niestety bez wyżywienia ale na Teneryfie nie ma z tym większego problemu. Na ulicach stoją tacy zaganiacze i namawiają do wejścia do restauracji. Upatrzyliśmy sobie taką prowadzoną przez Azjatów i jedzenie było bardzo dobre w granicach 6-7 euro za obiad. Na dodatek dostawaliśmy coś gratis, a to soczek dla dziecka, a to nalewka, a to piwo. Wszędzie też mozna kupić rano angielskie śniadanie jak ktoś lubi. Myślałam aby wykupić wyżywienie na miejscu w hotelu ale ceny mnie pokonały. 

   Temperatura wody w lutym nie powala ale jak dla mnie to była cieplejsza niż w naszym Bałtyku latem. Temperatura powietrza w dzień przyjemne 23-25 stopni a w nocy 16. My byliśmy na południu wyspy, tutaj jest trochę cieplej niż na północy, dlatego jadąc na przykład do Loro Parku (Puerto de la Cruz) lepiej zabrać trochę cieplejszy sweter albo cienką kurtkę.

Poniżej temperatura w Costa Adehe w dniu 18 lutego o godzinie 19.44.

A tutaj 19 lutego i  bliżej oceanu.

   Pewnego dnia wybraliśmy się do Loro Parku, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że zwierzęta mogą być tam nieszczęśliwe. Pojechaliśmy autobusem z Los Cristianos pod prawie sam Loro Park. Bilety na autobus były dość drogie, ale za to było super wygodnie, oprócz nas prawie nikogo nie było. Później bilet w kasie i po wejściu zaliczaliśmy wszystkie pokazy. Zwierzęta wcale nie wyglądały na nieszczęśliwe a raczej na zadbane i radosne. 

 

   Tam gdzie jest basen z orkami jest dużo miejsc do siedzenia ale nie polecam siadać w pierwszych rzędach, one strasznie chlapią. Po wyjściu z Loro Parku wsiedliśmy sobie do takiej ciuchci co tam stała. Nie trzeba było za nią płacić, ale zawiozła nas na plażę i musieliśmy spory kawałek dojść potem na przystanek autobusowy. Tutaj zaskoczenie, byliśmy w czasie karnawału i mnóstwo kolorowej, poprzebieranej młodzieży czekało też na autobus. W końcu udało się gdzieś wejść do autobusu, cena była niewielka ale miejsca były już tylko stojące. 

   Następną wycieczkę zrobiliśmy sobie statkiem, może nie bardzo widać ale na zdjęciu jest dziko żyjący delfin. 

 

   Były nie tylko delfiny, ale i inne piękne widoki.

 

    Są też minusy wyjazdu na Wyspy Kanaryjskie w lutym, rozmawialiśmy z Polką na statku i powiedziała, że jak się pojawia taka żółta chmura to można zachorować. Niestety po kolei nas to brało, coś jak grypa. Nam szkoda było czasu na chorowanie to braliśmy leki przeciwgorączkowe i jakoś dało się wytrzymać. Drugi minus to, że nasz hotel był na górze, trochę nogi bolały od ciągłego schodzenia na dół i wdrapywania się. Zaczęliśmy potem korzystać z bezpłatnego transportu oferowanego przez hotel.

  

 Za to jak się gdzieś już wdrapało to widoki były świetne.

   Na koniec trochę flory i odrobinę fauny.

   Najpierw wielka radość, niby zwykły trawnik, ale w Polsce akurat w tym czasie śnieg padał.

   Nie znam się, ale to drzewo wygląda jak kaktus.

Może gdzieś są ładniejsze kwiatki, ale to przecież luty.

Kotów było o wiele więcej ale nie dało się wszystkich ogarnąć na jednym zdjęciu.

Aż na ostatek zdjęcie na lotnisku na pamiątkę i powrót do zimy.

Włochy w 2015 r. - Rzym, Neapol, Gargano
Autor: lines | Kategorie: podróże 
Tagi: włochy   rzym   Gargano   Neapol  
10 października 2019, 15:07

    Umówiliśmy się z bratem męża i jego rodziną, że oni na camping na Gargano pojadą samochodem a my tam jakoś dolecimy i dojedziemy. Zarezerwowaliśmy domki na campingu Rancho: https://www.rancho.it/villaggio-turistico-gargano/ i wszystko było naprawdę w porządku. Domki miały dwie duże sypialnie i salon z aneksem kuchennym. Wyposażone były dość dobrze, można było sobie gotować ale i można było stołować się w restauracji albo delektować się pyszną pizzą z pizzerii. Z gotowaniem był trochę problem, po mięso trzeba raczej gdzieś pojechać, tu w okolicy nie ma. Na terenie jest tylko mały sklepik i kiosk. Za 12 dni zapłaciliśmy coś ok. 4000 zł. o ile dobrze pamiętam.

   

   To jest tył domku, z przodu jest zadaszony taras ze stołem i krzesłami. 

 

   Byliśmy tam w lipcu, temperatury sięgały 38 stopni ale w takim miejscu nie było to takie dokuczliwe. W ostateczności jak było za gorąco to można było włączyć sobie klimatyzator w domku, iść na plażę albo na basen. Trzeba jednak pamiętać, że we Włoszech wszystko podporządkowane jest pewnym zasadom, w określonych godzinach obowiązuje sjesta i zamknięte są sklepy, bary, restauracje i nawe często baseny. Co do basenów to trzeba zaopatrzyć się w czepek ale można to zrobić na miejscu w sklepiku. Czepek na takie upały musi być z materiału a nie z gumy.

   Teraz trochę o kosztach podróży. Najpierw kupiłam bilety lotnicze do Mediolanu, to znaczy do Bergamo. Bilety kupione w maju albo czerwcu kosztowały nas coś ponad tysiąc zł. To była najtańsza opcja lotu do Włoch, ponieważ było już dość blisko do wyjazdu to nie było już bardzo tanich biletów. Dlatego tak późno bo początkowowo zastanawialiśmy się nad jazdą samochodem (2400 km)  ale potem zmieniliśmy zdanie. W Bergamo zatrzymaliśmy się w apartamencie za 100 euro, ale za to z bardzo dobrymi opiniami i bardzo dobrym normalnym śniadaniem. Apartament zaklepany przez Booking. Żałowałam tylko, że byliśmy tu tylko jedną noc, miasteczko wydaje się bardzo interesujące ale nie zwiedziliśmy niestety. 

   Z Bergamo jeźdżą autobusy i za 5 euro od osoby łatwo dostaliśmy się do Mediolanu. Z Mediolanu w nocy wyruszyliśmy autobusem - Mega Busem ale niestety już nie jeździ, za to bilety na autobus można kupić  na stronie:

https://shop.flixbus.it/search?departureCity=1194&arrivalCity=2075&route=Milano-Roma&rideDate=15.10.2019&adult=1&_locale=it&wt_eid=2157114509200136168&wt_t=1571145124325&affiliate=%28not+set%29%2C&_ga=2.119264525.503749732.1571145092-1289526030.1571145092&currency=EUR&_sp=6f039a3d-8bd9-411e-9a70-a276a7f00755.

Można sprawdzić ceny pociągów: https://www.trenitalia.com/, albo polecieć samolotem gdzieś bliżej Gargano np. do Bari. My chcieliśmy bardzo dostać się do Rzymu, ponieważ zawsze był celem naszych marzeń, jak i Watykan i udało się rano zameldowaliśmy się w hotelu w centrum Rzymu. Potem oczywiście rzucenie bagaży w pokoju, śniadanie w kawiarni obok hotelu, nie pamiętam za ile (chyba 2,5 euro od osoby) ale takie typowo włoskie: kawa, rogalik i nutella, a potem zwiedzanie.

   Najpierw chciałam zobaczyć ten symbol Rzymu i marzenie się spełniło. Potem najważniejsze z marzeń - Watykan.

   Tego dnia w cieniu były 43 stopnie, ale na szczęście dobrze znosimy wysokie temperatury. W ramach chłodzenia odwiedzaliśmy wszystkie źródełka z zimną wodą po drodze, przemykaliśmy się głównie zacienionymi drogami oraz skorzystaliśmy ze zraszacza do trawy. Trochę przerażająca była kolejka w Watykanie do wejścia do Bazyliki, ale okazało się, że wszystko dość sprawnie i szybko idzie i niedługo mogliśmy już wejść. Dużo osób nie weszło, zdecydowanie nie można mieć odkrytych ramion, podobno niemile widziane są też krótkie spodenki i spódnice mini. Strasznie chciałam zobaczyć słynną fontannę Di Trevi, ale na miejscu okazało się, że jest w remoncie.

   W Rzymie spędziliśmy na zwiedzaniu jeden cały dzień. Z uwagi na ograniczone środki finansowe obiad zjedliśmy w McDonaldzie, tzn. zwykłe hamburgery w promocji po 1 euro. Następnego dnia wyruszyliśmy dalej, w kierunku na półwysep Gargano. Niby wszystko miałam obmyślone a jednak wyszło zupełnie nie tak. Pendolino do San Severo czy foggii, już nie pamiętam dokładnie gdzie, ale było koszmarnie drogie. Kupiliśmy bilety na pociąg do Campobasso. To nie był najlepszy pomysł, ale widoki po drodze były piękne. Pociąg był stary i nie miał klimatyzacji, na dodatek miał godzinę opóźnienia i nie zdążyliśmy na pasujący nam autobus z Campobasso. Ostatni autobus w tym dniu zabrał nas do Termoli, ok. 70 km. od campingu. Gdy zorientowaliśmy się, że nic nas już stąd nie podwiezie trzeba było poszukać hotelu. W nagrodę rano okazało się, że widoki są cudne.

 

    Samo Termoli jest urocze, ale musieliśmy jechać dalej, jeszcze jeden pociąg, potem drugi pociąg, potem jeszcze autobus i znaleźliśmy się na miejscu.

 

   Potem przez 12 dni plaża, basen i odpoczywanie. Na plaży czeka chłopak, który rozstawia leżaki i parasole, w razie potrzeby.  Były jakieś animacje na terenie campingu i na plaży, były też animacje dla dzieci. Można też coś zjeść, ale my gotowaliśmy sobie sami, zwłaszcza, że wszystko w pewnych godzinach jest zamknięte, a wtedy zwykle jest pora obiadowa. Za to kupowaliśmy pizzę, była przepyszna. 

   Jak już znudziło nam się pływanie to można było poszukać takich oto skarbów. Do domu zaberaliśmy tylko trochę z tego, ale niedawno dowiedziałam się, że z niektórych miejsc we Włoszech nie można nic zabierać z plaży. Tak jest np. na Sardynii. 

 

   Po 12 dniach lenistwa wyruszliśmy w drogę powrotną. Najpierw autobus, potem pociąg, potem chyba znowy autobus do samego Neapolu. 

   Niestety, sama jestem na siebie zła, że zrobiłam tam mało zdjęć i na dodatek część nie wyszła. Cóż, może jeszcze kiedyś się uda tam pojechać. Zdjęcia mam głównie takie:

To miasto kontrastów, śmieci, tłumów ludzi zmierząjących w różnych kierunkach oraz samochodów, które też jeżdżą we wszystkich kierunkach bez żadnego ładu i składu. Spędziliśmy w okolicy dworca autobusowego kilka godzin i podjechał nasz Mega Bus do Medialony. Kolejna noc w Mega Busie i po 12,5 godziny jazdy następny autobus z Mediolanu do Bergamo. A z Bergamo Ryanair do Modlina i koniec wycieczki.

Hiszpania - Costa Dorada 2016 rok
Autor: lines | Kategorie: podróże 
Tagi: tanio   Costa Dorada   2016   hiszpania  
09 października 2019, 13:58

   Jak zwykle wyjazd zaplanowałam dużo wcześniej, już w lutym zaczęłam szukać biletów lotniczych dla mojej rodziny, czyli trzech osób dorosłych i dziecka. Udało mi się kupić bilety do Barcelony za jakieś 1700 zł - razem z jednym bagażem rejestrowanym (oczywiście w obie strony) i wykupionymi miejscami. Jak na lipiec to chyba całkiem nieźle. Potem przyszedł czas na znalezienie jakiegoś niedrogiego miejsca na dwutygodniowy pobyt. Wymarzył mi się camping z domkami, które nie stoją jeden na drugim. Nie szukałam na bookingu, czy na innych stronach, ale na mapach Google, oglądając strony prawie każdego campingu na Costa Dorada. Aż wreszcie znalazłam ten jedyny a juz zupełnie kropkę nad i postawiło położenie obok wielkiego centrum handlowego. Cena za domek na dwa tygodnie ok. 4.000 zł, może nie mało ale warto było, domek był dość dobrze wyposażony: mikrofala, telewizor, całe wyposażenie kuchni i kompletny hit - mieliśmy grila do dyspozycji.

 

    Camping nazywa się La Rueda i znajduje się w miejscowości Cubelles, chociaż raczej bliżej z niego do Cunit. Pobyt dość łatwo rezerwuje się na ich stronie http://www.la-rueda.com/ i wpłaca zaliczkę. Resztę pieniędzy płaci się przy zameldowaniu. Z Barcelony jest bardzo wygodne połączenie z Cunit pociągiem. Bilety w cenie ok. 5 euro kupuje się w kasie albo w automacie a pociąg jedzie jakieś 50 minut z częstotliwością co 30 minut. Strona, na której można sprawdzić rozkład jazdy i cennik: http://rodalies.gencat.cat/en/horaris/ .

   Na camping przyjeżdżają autokarami młodzi ludzie z Francji, mają tutaj swoje takie miasteczko namiotowe ale to raczej nie przeszkadza wypoczywającym w domkach. Przyjeżdżają też ludzie indywidualnie z namiotami, przyczepami albo camperami, co też nie przeszkadza. Jedyne co może przeszkadzać to jak młodzież chlapie się w basenie, jest wtedy dość głośno ale za to jak oni gdzieś sobie idą to na basenie prawie nikogo nie ma i można sobie w spokoju popływać. Na terenie campingu jest też mały sklepik i coś w rodzaju baru z niedrogim jedzeniem - obiad typu fast food (np. nuggetsy i frytki) kosztuje ok. 4 - 5 euro a zakupu dokonuje się poprzez śmieszną maszynę, w sumie dobre to dla nieznających języka.

               Na plażę jest dość blisko, wychodzi się przez furtkę, przechodzi przez tunel i już ją widać. 

 

     

       Plaża jest bardzo szeroka i w tygodniu prawie pusta, dopiero w weekendy zjeżdżają się całe rodziny z Barcelony, z leżakami, parasolami i lodówkami z wyżywieniem na cały dzień. To jednak przy tak szerokiej plaży nie jest bardzo dokuczliwe. Piasek jak przystało na Costa Dorada jest miękki i mieni się na śłońcu jak drobinki złota. Z drugiej strony mocno się przykleja do ciała ale na szczęście przy wyjśiu z plaży jest prysznic.  

         Bliskość campingu od centrum handlowego pozwoliło nam na zaoszczędzenie pieniędzy na kupnie jedzenia. Mieliśmy do wyboru Mercadonę, Lidla, Carrefoura i wiele mniejszych sklepów. Ceny w tych pierwszych były naprawdę dość niskie i wybór był przeogromny. Gotowe dania do mikrofali można było kupić w cenie od 2,5 euro, duży słoik fasolki kosztował mniej niż euro a bardzo puszki z owocami morza też można było w cenie od ok. 1 euro nabyć. Polecam czarną kiełbasę, która trochę wygląda jak nasza kaszanka i białą surową kiełbasę. 

 

      Najbliższą miejscowością jest Cunit a do Cubelles trzeba trochę dojść, jak ktoś ma z tym problem to koło campingu jest przystanek autobusowy i można podjechać. Warto pozwiedzać i jedno i drugie miasteczko. Mają swój urok.

 

 

 

 

   Po zwiedzaniu można było sobie pooglądać telewizję, nawet wcześniej nie wiedziałam, że są takie programy.

   Ciekawą atrakcją było dla nas wspólne oglądanie meczy w barze, szkoda tylko, że nasi nie grali. Na sali towarzystwo międzynarodowe, ale w  większości młodzież z Francji.

 

    Na koniec jeszcze paella w Barcelonie i niestety koniec wakacji.